Dokładnie dwadzieścia osiem lat temu, 6 maja 1990 roku, w prezencie komunijnym dostałam swoją pierwszą "Anię z Zielonego Wzgórza". Dzisiaj egzemplarzy pierwszej powieści Maud mam czterdzieści pięć, pozostałych tytułów - oj, baaardzo dużo. Moja siostrzenica, czteroletnia, zapytała mnie dzisiaj, gdzie położę kolejne "Anie", kiedy już zabraknie miejsca na regale. Kiedy odpowiedziałam jej, że kupię wtedy nowy regał, uśmiechnęła się do mnie z szelmowskim porozumieniem. Ona i jej starsza nieco siostra czekały niecierpliwie na dzisiejszy spektakl w Teatrze Współczesnym. Tak samo jak ja i... dziewięć innych osób. Dla mnie data przedstawienia była szczególna - dwadzieścia osiem lat mojej pasji zatoczyło koło....
Dużą, dwunastoosobową ekipą (a właściwie to większą, bo dołączyły do nas również kolejne osoby) zajęliśmy niemal cały rząd na widowni. Po tych dwudziestu ośmiu latach na nowo z zachwytem śledziłam losy Ani Shirley...
Najpierw mocno należy podkreślić fakt, że jest to nowa adaptacja powieści. Wiele wystawień teatralnych ostatnich lat to interpretacje adaptacji Andrzeja Konica czy Macieja Wojtyszki - nowa adaptacja szczecińskiego teatru bardzo wzbogaca, moim zdaniem, odbiór twórczości Maud w naszym kraju. To istotne.
Spektakl Teatru Współczesnego nie jest infantylny - sądzę, że bardzo poważnie potraktowano powieść, dostrzegając uniwersalne prawdy i mądrość życiową, które Maud w niej zawarła. Nie zrobiono z "Ani" kolorowej, łagodnej bajeczki dla gromady dzieci. A tym samym uszanowano inteligencję widzów - właśnie tych najmłodszych, ale także tych średnio młodych i całkiem starszych, płci obojga. Ponadto, plakat zapowiadający spektakl mocno nawiązywał do "Ani z Zielonego Wzgórza" jako lektury - ach te liniowane zeszyty do polskiego... :), jednak absolutnie nie jest to przedstawienie, które należy zobaczyć, by dopełnić kanon książek do przeczytania - jest ono po to, by odkryć książkę na nowo.
Scenografia nie jest krzykliwie kolorowa - widzimy wnętrze Green Gables: kuchnię z kominkiem i kredensem, kręte schody prowadzące na facjatkę z pokoikiem Ani, drzwi wejściowe i kratowane okna - wszystko w łagodnym kolorze drewna. Pojawia się też bryczka, którą Mateusz przyjeżdża po Anię i łódka, w której Ania-Elaine prawie się zatapia oraz bujany fotel pani Linde. Taką scenografię odebrałam bardzo pozytywnie - scena była pełna, ale nie przeładowana.
Sceny, które najbardziej przypadły mi do serca? Skoro muszę wybrać, to dwie: droga na Zielone Wzgórze z Mateuszem i... pogrzeb Mateusza. Najpierw o tej pierwszej - tak jak w powieści, poznajemy w niej Anię-marzycielkę, Anię-gadułę, Anię-sierotę przepełnioną radością i nadzieją. Reakcja na widowni? Szczery śmiech. W tej scenie w powieści wyraźnie zarysowuje się specyficzny humor i błyskotliwość słowa Pisarki. W scenie na deskach teatru - idealnie je odzwierciedlono. Nie tylko z resztą w niej. "Ania z Zielonego Wzgórza" to powieść pełna humoru i zwyczajnej radości - wiele razy widzowie uśmiechali się i śmieli. Ciekawostką było też wprowadzenie pewnego momentu bezpośredniej relacji aktora z widzem: Ania zwróciła się wprost do nas, prosząc o niespodziankę dla Diany: chóralne okrzyki. Udało się! Tak jak książkowa Ania, tak i teatralna Ania potrafiła zjednać sobie otoczenie. Pokazano również Anię-psotnicę i jej relacje z rówieśnikami. Wybryki na scenie też przyprawiały o śmiech.
A teraz o tej drugiej scenie, którą wybrałam. W zasadzie to spektakl już rozpoczął się od śmierci Mateusza (ujmująco pokazanej, kiedy odchodzący Mateusz cofa się i przechodzi przez drzwi Green Gables, a najbliżsi zamierają w bezruchu). I tu powrócę do tego, co wcześniej napisałam o poszanowaniu inteligencji widza, zwłaszcza tego najmłodszego. Poza humorem, uczuciami przyjaźni, radości i codziennego szczęścia, "Ania z Zielonego Wzgórza" niesie w sobie ładunek również innych emocji: samotności, smutku i żałoby. Twórcy spektaklu udźwignęli ten ładunek, bo nie przemilczeli rozdziału "Żniwiarz, którego imię jest śmierć". To ważne, bo istnieją wystawienia, które pomijają wątek śmierci Mateusza, zapewne mając na względzie wrażliwość dzieci. Sądzę jednak, że to błędne założenie, które spłyca historię o Ani. To właśnie odejście ukochanej osoby stawia Anię na progu dorosłości, z podlotka czyni ją młodą kobietą, która podejmuje decyzje i obowiązki na miarę osoby dorosłej. Pominięcie tych wątków byłoby nieuczciwe wobec młodych widzów - ludzi, którym przyjdzie oswoić się również z takim smutnym obliczem życia, jakim jest śmierć. A dzisiejsi młodzi widzowie? Sądzę, że pojęli wymowę sceny, w której Mateusz odchodzi, wcześniej dowiedzieli się już o jego kłopotach ze zdrowiem. Twórcy poszli o krok dalej i pokazali pogrzeb Mateusza - i to była jedna z najbardziej przejmujących scen: powolny ruch aktorów, świece i trumna, ale wszystko w głębi sceny, w cieniu domu, a z emocjami Ani i Maryli na pierwszym tle. Czy ci młodzi widzowie pojęli ciężar emocjonalny? Raczej tak - moja siostrzenica zapytała najpierw: "On umarł?", a potem: "Gdzie oni tak idą?", "I oni tak wszyscy dla tego Mateusza przyszli?". Wyrazy uznania ode mnie dla twórców "Ani"...
Całość zamyka wątek kończący powieść, kiedy Ania decyduje się pozostać na Zielonym Wzgórzu i w końcu dochodzi do porozumienia z Gilbertem puszczając w zapomnienie swój dawny gniew. Razem schodzą ze sceny... trzymając się za ręce, co sugeruje ich dalsze losy. I tu ciekawostka: kiedy dzień wcześniej moje siostrzenice poprosiły mnie, żebym opowiedziała im coś jeszcze o Ani (a trochę już znały jej książkowe dzieje, każda ma też swoją Anię-lalkę), wróciłam do historii z tabliczką, uporem Ani i późniejszej zgodzie. Ta młodsza skwitowała: "No i później się w nim zakochała, plawda?" - wyobraźcie sobie jej minę na koniec spektaklu, kiedy jej przypuszczenia okazały się słuszne :).
A teraz kilka słów o samej Ani - jej postać jest całkowicie naturalna - nie zobaczycie tu krzyczącej sztucznością peruki nienaturalnie rudych włosów. Przekonująca w emocjach - w smutku, w radości i głupich figlach. Widać jej przemianę: od postrzelonej Ani w prostej sukience i z warkoczykami do Ani-absolwentki seminarium w długiej spódnicy i wysoko upiętych włosach - dojrzałej i zdecydowanej. I ta przemiana jest wiarygodna.
Czy warto wybrać się na szczecińską "Anię"? Zdecydowanie tak, i nie mówię tego z bezkrytycznego hołdu dla twórczości Maud. Może zapytacie: a gdzie odrobina krytyki? Coś tam znalazłam, oczywiście - choćby to, że "moja" Maryla nie krzyczy tak bardzo (miało to miejsce w początkowych scenach, ale doszliśmy do wniosku, że chciano podkreślić tym jej surowość) albo dość osobliwie przedstawioną postać pani Blewett. Są to jednak drobiazgi i czepianie się :)
Teatr zapowiada już "Anię" w następnym sezonie, więc nie przepuśćcie okazji!
Wspaniala recenzja Agnieszko,a taki spektakl ogladnelabym z przyjemnosca gdyby wystawiali go w Krakowie.Akceptuje tylko Anie taka,jaka przedstawila L.M.Montgomery i zadnej "nowczesnosci"w adaptacji tej wyjatkowej lektury nie lubie.
OdpowiedzUsuńEwa
Dziękuję, Ewo! A może zdecydujesz się na podróż jesienią do Szczecina, aby zobaczyć "Anię"? Ja dwa lata temu pojechałam ze Szczecina do Krakowa tylko ze względu na "Anię" z Teatru Groteska :)
UsuńSzkoda,ze nie damy rady sie wybrac razem :( Moze nawet Maniowi by sie podobalo ;)
OdpowiedzUsuńW kazdym razie ciesze sie,ze wieczor sie udal :)
Kto wie?... Wszystko przed nami :) Maniowi na pewno Ania przypadłaby do gustu!
UsuńDziękuję za recenzję. Czuję się trochę jak gdybym i ja tam była ;) Cieszę się, że spektakl był taki udany oraz, że u Twego boku rośnie nowe pokolenie fanów Ani ;)
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że w dziewuszkach zasiałam montgomeriańskie ziarenko... i kiedyś sięgną po książki Maud. Kilkuletnia Zosia (jest teraz dokładnie w tym samym wieku, kiedy ja poznałam "Anię"), córka mojej koleżanki, sięgnęła po książkę Maud! I oto chodzi w tej naszej pasji, prawda?
UsuńRecenzja świetna, faktycznie zachęca do ponownego odwiedzenia miasta nad Odrą!
OdpowiedzUsuńDziękuję! To, co opisałam, to były tylko moje pierwsze, najważniejsze wrażenia, uporządkowane "na świeżo". O wielu jeszcze wątkach mogłabym opowiedzieć - o bezgranicznym rozczarowaniu Ani, kiedy dotarło do niej, że nastąpiła pomyłka i Mateuszowych słowach, że mogliby z Marylą być kimś dla Ani - tak bardzo przejmujących i wiarygodnych. O pani Linde, która z miejsca mnie ujęła swoją grą: to była pani Małgorzata w każdym calu!! O doskonałej scenie z zakupem sukienki i postacią panny Harris, która z prawdziwym zdumieniem przynosiła dziwaczne zakupy Mateusza. O tym, jaki świetnie, w nieco przerysowany sposób, pokazano rygor, jaki panował w klasie pana Phillipsa. Można tak jeszcze długo wymieniać, opowiadać i dyskutować :)
UsuńWspaniała chwytająca za serce recenzja.Gdybym mieszkał bliżej ,nie wahałbym się ani chwili . Zastanawiam się czy w sieci lub na You Tubie , krążą może urywki z prób , obejrzałby chociaż fragmenciki . Oczywiście opisałaś to tak pięknie że oczyma mojej wyobraźni widziałem wszystko :) Dziękuję i pozdrawiam Krzysiek .
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa :) Spektakl prawdziwie zapadł w serce, nasz "niemal cały rząd" wyszedł z teatru z uśmiechami zadowolenia i zachwytu. I podobne odczucia widać było w tłumie opuszczającym widownię.
UsuńByć może pojawi się jakiś materiał filmowy ze spektaklu. Do tej pory Teatr pokazał kilka zdjęć z prób (https://www.facebook.com/147169878674719/photos/pcb.1787259054665785/1787252504666440/?type=3&theater)
i filmowy zwiastun premiery (https://www.facebook.com/pg/Teatr-Wsp%C3%B3%C5%82czesny-w-Szczecinie-147169878674719/videos/?ref=page_internal).
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńDziękuję Bardzo :)
UsuńOdczytała Pani w spektaklu wszystko to, co wraz z reżyserem chcieliśmy w nim zawrzeć :) Jest Pani platońskim ideałem recenzenta!!! Wiem, że mój komentarz mocno spóźniony - choć Ania od grudnia wróciła na afisz, niestety bez Grzegorza Młudzika... Moc serdeczności, Joanna Gorecka (autorka adaptacji)
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję, Pani Profesor, za te przemiłe słowa. Cieszę się, że moje wrażenia wyszły naprzeciw Państwa oczekiwaniom. Wciąż ciepło wspominam spektakl. Niestety, grudniowego wystawienia nie udało mi się obejrzeć.
Usuń