sobota, 18 marca 2017

O "Ani z Zielonego Wzgórza" w trzy lata po wojnie

   W opracowaniu Barbary Wachowicz "L. M. Montgomery: at home in Poland", opublikowanym w 1987 roku w Canadian Children Literature, natknęłam się na wzmiankę o artykule Jerzego Wyszomirskiego "Ania z Zielonego Wzgórza", który ukazał się 11 stycznia 1948 roku w Tygodniu. Ilustrowanym piśmie tygodniowym. Udało mi się kupić ten archiwalny numer i w dzisiejszym, dwusetnym już wpisie, zapraszam Was do jego lektury:






   Podczas powstania warszawskiego przebywałem w ciągu tygodnia w pewnej wielkiej kamienicy, gdzie się zgromadziło, dużo ludzi, zapędzonych tu przypadkiem; między innymi znalazło się dwóch uczonych: jeden biolog i profesor uniwersytetu, drugi filozof. Obydwóch znałem nie tylko z ich książek, ale i osobiście, z bliska. Uważałem ich, na podstawie tej podwójnej znajomości za ludzi bardzo trzeźwych, realistów w całym znaczeniu słowa. Zwłaszcza biolog był taki, niewątpliwie sama dziedzina wiedzy, którą uprawiał, już go musiała urobić na pozytywistę, bodaj na materialistę. Filozof również patrzył praktycznie na życie; z usposobienia był podobny do Kartezjusza, tj. szukał jedynie, prawdy, którą widział w rzeczywistości; zwalczał przeto wszelakie mrzonki i mgławice; nieraz zatrącał jak gdyby o nietzcheanizm, albowiem wielbił wolę mocy i czynu, i nieraz powtarzać zwykł słowa Mon- taigne’a o tym, że filozofować – to znaczy uczyć się umierać, a więc być przygotowanym na wszystko. Obydwaj stanowili typ uczonych, o których powiedziałby Mickiewicz, że widzą świat w proszku, w każdej gwiazd iskierce, nie chcą oglądać cudów i wolą patrzeć w mózg niż w serce. Proszę z tego nie wnosić, jakoby to byli ludzie niesympatyczni, a mój stosunek do nich ujemny. Przeciwnie: ceniłem ich i szanowałem jako ludzi z charakterem i dużą wiedzą, wiernych swoim przekonaniom i poglądom.
   Ich zachowanie się w kamienicy podczas owego tygodnia, kiedy mogłem przestawać z nimi w warunkach bardzo niecodziennych, uderzyło mię jak zagadka psychologiczna. Ci rozsądni, krytyczni, rzeczowi ludzie popadli w najgłębsze przygnębienie i zobojętnienie; chwycił -ich natychmiast upadek ducha równy ostatecznemu zwątpieniu i rozpaczy. Mówiąc językiem tłumu – załamali się całkowicie. Filozof powtarzał w natręctwie myśli, bliskim psychozie – pamiętam dobrze – wciąż te same słowa: „Jesteśmy na tonącym okręcie: tu trzeba księdza; jak to źle, że nie ma księdza miedzy nami“. Biolog krążył dookoła podwórza pod murami oficyn, jak pantera w klatce, i gdy się ktoś do niego zbliżał, podnosił rękę i szeptał:. ,,Cicho, cicho, na litość boską, cicho“ – jak gdyby wątłe słowa ludzkie mogły być gromem, który dosłyszą Niemcy i spadną bombami na naszą kamienicę. Młodzi chłopcy, których tam było pełno, pokazywali sobie biologa, a potem z uśmiechem robili palcem kółko na czole.
   Ci chłopcy i rówieśne im dziewczęta – byli zadziwiającym przeciwstawieniem, cudownym – powiedziałbym — wspaniałym, heroicznym kontrastem dwóch uczonych, którzy pół życia strawili na szukaniu realnej prawdy. Byli zdumiewająco przytomni, zaradni, czynni, ogarniający w lot każdą nową sytuację, przemyślni, praktyczni, doskonale wyrobieni, a przy tym oddychający wiarą i nadzieją. Gdybym miał w dwóch słowach określić jednych i drugich — uczonych i tych młodych, powiedziałbym: pozytywizm i romantyzm, trzeźwość i zapał. Nie chciałbym znowu zostać zrozumiany w tym sensie, ze potępiam pozytywizm życiowy, a sławię romantyzm, który niejednokrotnie składał dowody swej szkodliwości. Sławić chciałbym ich syntezę; chciałbym, za starym Prusem, żeby człowiek, skoro mu natura dała mózg i serce, rozwijał w sobie obydwie te władze ducha harmonijnie; chciałbym, żeby były prawdą słowa tegoż Prusa: trzeba, chodząc mocno po ziemi, wznosić głowę do| nieba. A co się tyczy wzmiankowanych kontrastów, nieraz spostrzegałem w życiu, że tzw. realiści tracą głowę w pewnych okolicznościach, a tzw. marzyciele, romantycy czy idealiści odnajdują ją tam, gdzieby się nikt po nich tego nie spodziewał.
   Ukazanie się nareszcie w trzecim roku powojennym dziewiątego wydania polskiego „Ani z Zielonego Wzgórza“ pani Montgomery – powitałem jako jedną z najpiękniejszych książek dla młodzieży, przede wszystkim dla dziewcząt, niosącą naukę „romantyzmu praktycznego“. Jest to książka kanadyjska. Pochodzi z kraju, gdzie wśród przyrody, jak gdyby jeszcze pierwotnej, żyją ludzie bardzo cywilizowani i kulturalni: dawna; przedwojenna statystyka wykazywała, że w Kanadzie, na niespełna dziesięć milionów mieszkańców było ponad 30 tysięcy szkół powszechnych i średnich z dwoma i pół milionami uczniów, tudzież 23 uniwersytety z czterdziestu pięciu tysiącami słuchaczów. Kanadę znamy z książek Curwooda, Londona, z ożywczych opowieści Indianina Grey Owla, który przed wojna stawał się u nas coraz bardziej popularny. Ania Shirley jest dzieckiem tego kraju i być może – typowym „syntetycznym" dziecięciem surowej lecz pięknej przyrody i uczciwej, rzetelnej kultury.
   Dużo o tej książce i jej bohaterce możnaby pisać. Ale raczej należy ją przeczytać, zwłaszcza w dzisiejszych powojennych czasach, gdy człowiek dla człowieka nazbyt często bywa wilkiem. Zamiast, się rozpisywać, wypunktujmy te wątki, elementy czy wartości książki, które są wysoce pedagogiczne a jednocześnie wolne od moralizatorstwa, przemawiające do czytelnika tylko swoją prawdą życiową, realizmem i artyzmem opisów i akcji, bardzo nieskomplikowanej, a mimo to .niezmiernie zajmującej:
1. Ania jest sierotą, dzieckiem bezdomnym, wychowującym się w przytułku i wśród ludzi obcych, nieraz niedobrych, a jednak nie tylko się nie marnuje, lecz przeciwnie – doskonali się.
2. Dzieje się tak dlatego, że: po pierwsze – ma charakter, a po drugie trafia wreszcie na ludzi dobrych, których nie brak na świecie. Tymi ludźmi jest rodzeństwo starych Cutbertów. Są to ludzie prości, surowi – i jak gdyby „niezupełni“ fizjologicznie i psychologicznie, nie wypełnili bowiem jednego z przeznaczeń ludzkich na ziemi: Maryla Cutbert jest starą panną, brat jej Mateusz – starym kawalerem. A tym przeznaczeniem człowieka jest założyć rodzinę i mieć dzieci: trzeba bowiem żyć dla kogoś.
3. Zaczyna się oddziaływanie wzajemne Ani na Cutbertów i Cutbertów na Anię. Powstaje, jakbyśmy uczenie powiedzieli, wiele „problemów” i „procesów“: zagadnienie środowiska, metody wychowawczej, kształcenia charakteru, rozwoju jednostki, jej uczuć osobistych, społecznych, moralnych, religijnych, humanitarnych itp. – i, o dziwo! – zagadnienie humoru jako doniosłego czynnika twórczego w życiu. Ale humoru w tym znaczeniu, jakie mu nadał jeden z dobrych psychologów, staruszek Hőffding, pouczający, że humor jest potwierdzeniem życia, jedyną praktyczną filozofią, która, obok „filozofii heroicznej“, zdolna jest przezwyciężyć powszedniość istnienia. Mamy wciąż w Ani całą wielką analizę człowieczeństwa, przeprowadzoną powieściowo, obrazowo – nie teoretycznie.
4. Ania jest romantyczna, Cutbertowie – pozytywistyczni. Następuje przenikanie się dwóch światopoglądów, dwóch różnych postaw życiowych. Okazuje się w praktyce, że romantyzm bywa nie tylko ozdobą życia i jego poezją: jest również dźwignią życia, bodźcem do czynów, tworzycielem ideałów, dla których warto żyć i poświęcić się. Romantyzm, pojęty praktycznie, nie jako chimera, oderwana od życia, lecz jako „idée créatrice“ (jakby powiedział Bergson), jako „elan vital“ czyli duchowy płomień życia, jako „entelechia" arystotelesowska tj. energia kinetyczna, kształtująca materię – taki romantyzm sprawia, iż „życie jest piękne”, jak szepce Ania w zachwycie, zamykając okres swej młodzieńczości. A młodzieńczość – doba „burz i naporu“ – to, jak wiadomo od dawna, rzeźbiarka co wykuwa żywot cały.
Jerzy Wyszomirski





Pierwsze powojenne wydanie Ani z Zielonego Wzgórza
(M. Arct i Dom Książki Polskiej, Wrocław, 1947)


  • zachowałam oryginalną pisownię i styl

6 komentarzy:

  1. Wobec tego śmiało pozwalajmy sobie na marzenia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Śmiało i bez ograniczeń - abyśmy mieli solidną "dźwignię życia" :)

      Usuń
  2. I w taki oto sposób połączone zostały rozdzielone dotąd odwiecznym sporem romantyzm z pozytywizmem;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A wystarczyła do tego jedna ponadczasowa książka :)

      Usuń
  3. Ciekawy artykuł, choć dla mnie trochę filozoficzny. Ja bardziej widzę Anię jako traktat o miłości i konsekwencji jej braku lub nie. I tu dostrzegam jej siłę. Rodzeństwo Maryla i Mateusz nie byli niczemu winni, że taki spotykał ich los, zanim nie przybyła do nich Ania. Życie bez bratnich dusz jest przykre i róbmy wszystko, aby je mieć i szukać. A jeśli ich nie spotykamy, to może należy coś zmienić w naszym życiu. Więcej dawać, niż brać. Pozdrawiam wszystkie pokrewne dusze.

    OdpowiedzUsuń